poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Dialogi rodzinne - wczasy vol.1/3, jedzenie.

Wczasy z dziećmi.
Matka miała wolne od gotowania.
Stołowaliśmy się na tzw. mieście.

***
Śniadania robiliśmy sobie sami, sklepik i piekarnia były w odległości do 100 metrów od pensjonatu.
Rano dyskusje - kto ma iść.
Dyskusje uprawiała Matka raczej dla sportu, bo miło przecież wyjść - choćby na chwilę - samej, bez dzieci uczepionych nogawki! Ale ale - żeby Jaśniemąż sobie nie myślał, że to dla mnie przyjemność - niech ma poczucie, że taaaka dobra jestem, i łaskawa, bo On sobie może poleżeć jeszcze w łóżku, podczas, gdy ja po bułki dylam...

Sms Matki do Jaśniemęża:
"W piekarni 8 osób przede mną, większość to PANOWIE"
Sms Jaśniemęża do Matki:
"Dziwne... Może to jacyś zagraniczni. W Polsce 90% służby to jednak kobiety! Streszczaj się - kawa stygnie"
Bezczelny! Ja mu dam służbę!
Ale ale - w poczuciu winy zwlekł się z wyra i kawę zrobił :D

 ***
Pora obiadowa. Spacerujemy. Córka Młodsza śpi w wózku.

Jaśniemąż: idziemy na obiad?
Matka: ale młoda śpi...
Jaśniemąż: będzie taniej.
Matka: w sensie, że jak porę obiadową prześpi to żreć nie dostanie?
Jaśniemąż: no... kuchnia wydała, kuchnia się zamknęła...

Córka Młodsza się obudziła, więc postanowiliśmy i ją nakarmić - a co! Rodzice roku jak nic... :D

Obiad. Dzieci jedzą rosół.

Córka Starsza: mamo, nie wiem czy będzie ci przykro jak ci to powiem...
Matka: ale co?
Córka Starsza: ten rosół jest dużo lepszy od tego, który ty gotujesz kochana mamo!

Generalnie jedzenie z Córkami w jakimkolwiek barze / restauracji / czymkolwiek poza budką z kebabami jest przyczyna wstydu / irytacji / bajzlu.

Po pierwsze, aby danie przypasowało Córce Starszej musi być... rosołem. Wypróbowaliśmy inne pewniaki: naleśnik, kotlet, nuggetsy - ze wszystkimi było coś nie tak... Jedynie rosół spełnił wysokie wymagania podniebienia Córki Starszej (5-cio letnia Gesllerowa - sic!).

Po drugie - Córce Młodszej nie wytłumaczysz, że "gorące fufu" - nie! Ona musi jeść już / teraz / natychmiast! Jęzor sobie parzy - ryk. Dmucham jej na łyżkę - foch. Wyrywa mi łyżkę - foch. Je gorące - ryk. Bajka.

Po trzecie - bajzel. Makaron z tego cholernego rosołku jest wszędzie! Mam na myśli: w s z ę d z i e: stół, krzesła, ubrania (Córek i nasze) oraz podłoga. Zużywam pół paczki chusteczek wilgotnych na doprowadzenie pobojowiska do stanu, w którym można po prostu wstać o stołu i odejść, a nie umykać przed karcącym wzrokiem ludzi wszelakich (od kelnera, po klientów, którzy próbowali zająć stolik po nas)...

Po czwarte - ubrania. Na zmianę po zjedzeniu obiadu.
Zapobiegliwa Matka jestem, więc w wózku mam po dwie koszulki i po jednych spodenkach dla dzieci.
A powinnam mieć jeszcze minimum: jedną koszulkę i jedne spodnie dla mnie (Jaśniemąż cwaniaczek ubiera się na obiady w białe koszulki i potem: "Ty ją weź Ty ją weź, bo jak mi plamę zrobi to nie dopierzemy, a nowa, a biała..." - cholera no!).
Obiad ekstremalny był wówczas, gdy Córka Starsza jadła rosół, a Córka Młodsza jadła pomidorową.
Pomidorowa była gorąca, fotelik dla dziecka zajęty, Jaśniemąż w białej polówce - więc Córka Młodsza konsumowała zupę siedząc u mnie na kolanach. Moja jedyna szara spódnica została naznaczona nieregularnymi plamami o intensywnie czerwonym kolorze. Potem Córce Starszej "się wylał" rosół i był łaskaw - przeciekając przez drewniany stół - zrobić mi podłużne plamy na w/w spódnicy, tym razem w kolorze intensywnej, tłustej żółci.

***
Były też kawy i desery.


















Matka: jaki smak ma ten kawałek galaretki?
Córka Starsza: a jaki ma kolor?
Matka: niebieski.
Córka Starsza: no właśnie, czyli że jest zrobiona z nieba i smakuje jak niebo!

2 komentarze:

  1. :)))) Nawet wolę nie myśleć jakby to wyglądało u nas, gdzie Chłopcy sami jeszcze nie jedzą a czasami nie spróbują nawet dobrze jednej łyżki a już są brudni jakby zjedli pół prosiaka!
    Witaj rzeczywistości na wakacjach! :)

    OdpowiedzUsuń

Komentuj, na zdrowie!

AddThis